Kostka się skończyła i lecimy dalej prosto, ale już po polnej drodze, a raczej jej bokami po wyjeżdżonych ścieżkach przez rowerzystów. Ratować się tak można było jednak krótkimi odcinkami i nie uniknionym było jednak mielenie suchego piasku. Potem ścieżka stała się bardziej utwardzona , ale za to częściej pofałdowana. Tu już sytuacja jeśli chodzi o początkową stawkę była wyklarowana. Trzech zielonych z Płońska nawet nie widziałem. Daleko czarne plecy Marka Sotka i za nim biały tshirt Grześka Chojnackiego. Jeśli chodzi o Grześka, to w trakcie rozgrzewki w wyniku zapytania przez koleżankę, w której towarzystwie między innymi prowadziłem rozruch, czy dziś będę lepszy od niego, odpowiedziałem ,że będę się starał. Tak się składa , że ostatnio często się z kolega ścigamy.
I właśnie w związku z sytuacją na trasie kombinowałem jak zmniejszyć separację między mną , a nim , by mieć możliwość do przeprowadzenia ataku. Tak gdzieś w połowie dystansu, czekał nas asfaltowy odcinek drogi na przestrzeni około pół kilometra, może? Jednak zanim mogłem wbiec na niego, dogonił mnie kolega z Serocka. Na pleckach przedstawił się jako Tomek poprzez wyprzedzenie mnie. Dogonienie musiało kosztować go trochę siły , bo po chwili znów wyszedłem na prowadzenie. Właśnie na tym odcinku asfaltowym poczułem trochę ulgi od krosu i można było wyrównać krok. Tu zauważyłem, że kolega nadal zbiera się po pogoni, wtedy zaproponowałem mu współpracę na dalsze pokonywanie trasy i naświetliłem cel : gonimy tego białego ( chodzi oczywiście o kolor koszulki , a to był właśnie Grzegorz ). Na odcinku asfaltowym ja dyktowałem tempo , jednak po zakręcie w prawo, znów znaleźliśmy się na polnej drodze i tu nastąpiła zmiana z kolegą, czyli podjął współpracę. Potem, po jakimś odcinku znowu ja przejąłem inicjatywę. Udawało się nam trzymać rygor tempa , co owocowało , że odległość do odrobienia skutecznie malała. Ostatni długi odcinek prowadzący do mety przebiegał na wielkiej łące. Jeśli ktoś z widzów miał lornetkę mógł śmiało obserwować ostatni etap rywalizacji. I ja zdałem sobie sprawę ,że to końcówka i jeśli chcę zrealizować swój plan to trzeba się spinać. Sądziłem, że mój współpartner też się zepnie i nasza wspólna rywalizacji nakręcając nas pozwoli łyknąć kolegę, ale tak nie było . Kolega jednak, lekko został i musiałem poddawać się indywidualnej gonitwie. Na finiszu celu nie udało się zrealizować , choć było blisko, tylko lub aż, z pięciosekundową stratą. Co by nie było najważniejsze , że nie było nudno i sporo emocji. Kolega z Serocka miał do mnie taką samą stratę. Porównując wyniki, aż samo przychodziło na myśl , co by było gdyby. Bo jak się okazało kolega Grzegorz , który dobiegł piąty, też miał 5 sekund straty do Marka. Pierwsza zielona trójka z Markiem Dzięgielewskim na czele, daleko poza naszym zasięgiem, raczej mnie nie interesowała. Tak sobie teoretycznie kalkuluję, że gdyby udało się mi , czy nam, dogonić kolegę Grzegorza trochę wcześniej, to mogłoby dojść w wyniku wyścigowej rotacji nawet do zagrożenia pozycji Marka Sotka. Na pewno , by musiał powalczyć. Taka dywagacja, ale coś w tym jest, bo nie sądzę, że ci co wygrali, a są z jednego teamu, rozbili się już na początku dystansu. Biegli sobie razem , stwierdziwszy w dniu dzisiejszym brak zagrożenia, a dopiero na tej łące nastąpiło rozstrzygające kryterium w rozdziale podium , co w jednej trzeciej na korzyść Marka Dzięgielewskiego, było do przewidzenia.
Bieganie to też taktyka, ale trzeba mieć z kim sobie ją opracować, a niejednokrotnie powstaje na bieżąco, w trakcie tak jak było w moim przypadku i kolegi Tomka. Czas zwycięzcy to 38:44, pewnie mógł być lepszy, ale nie musiał. Mój natomiast to 40:03, powinien być lepszy, ale nie było jak. Po biegu otrzymaliśmy kolejny ekologiczny medal cyklu, tym razem 1. 2 i 0 już mam. Jesienią dołożyć 5 i będzie komplet : 2015. Ubytek energetyczny , w oczekiwaniu na dekorację i ostatnich dobiegających, uzupełnialiśmy grochówką , ciastem drożdżowym i bananami. A na deser kawka lub herbatka. Stawkę dzisiejszych biegaczy zamknęła pani pokonująca trasę boso, trochę nie wiem po co, bo zbliżając się do mety po trawiastym ,wysuszonym podłożu nie wyglądała przekonująco ,że robi jej to przyjemność. Ja bym tego nie polecał na zawody, raczej na trening, ale umiarkowani, to tak. Czas było się zbierać, bo czekał mnie jeszcze jeden etap biegowy tego maratonu. Tym razem w Górze Kalwarii.
#########################
To był bieg na okoliczność 345 lecia miasta. Kiedy tam dotarłem okazało się ,że numerków nie będzie , a organizator zaprasza do biegu w koszulce którą każdy dostawał w biurze zawodów. Można było się tego spodziewać gdyż w regulaminie zaznaczone było, że bieg będzie pilotował jeden radiowóz, a drugi będzie zamykał stawkę. Określono również temp biegu na 6 do 6:20 /km. Czyli spacer biegowy, co na chwilę obecną zdecydowanie mi odpowiadało. Na miejscu spotkałem kolegę Piotra z żoną z mojej miejscowości i jeszcze jednego którym pokonywaliśmy dwie pętle po centrum miasta.
Towarzyszyła nam nie tylko w biegu, ale i w konwersacji świeżo poznana koleżanka. Te nie całe pięć kilometrów pomimo braku ścigania pokonaliśmy nie wiadomo kiedy. Po prostu dystans został przegadany z przerwami na pozdrowienia dla obserwujących biegaczy mieszkańców miasta. Po ostatnim okrążeniu pilotujący radiowóz nie skręcił w ostatnią prostą prowadząca do mety, co spowodowało ,że niektórzy tzw. ambitni polecieli dalej mocno przyśpieszając, co rozbawiło nie co obserwatorów. Znam to z relacji, bo nasza grupka raczej zamykała ten pochód biegowy. Medali na mecie starczyło dla wszystkich.
Obok była scena z występami, a nie opodal , zakątek gastronomiczny i kilka odpustowych kramów. Wieczorem na tej scenie miał zagrać zespół „Wilki”, ale zmęczenie i znużenie, a i perspektywa wczesno porannej pobudki w poniedziałek nie pozwoliła mi zostać na tej zabawie. Może innym razem.