Mogło mnie tu nie być ,ale zawirowania zdrowotne i związane z tym ociąganie się z rejestracją w innych imprezach , a w zasadzie w końcu brak możliwości rejestracji, spowodowały, że pojawiłem się na ostatniej odsłonie Wieliszewskiego Crossingu. Dla mnie wszystko było jasne . Drugie miejsce w kategorii wiekowej i po sprawie. Jednak okazało się ,że trasa w stosunku do ubiegłorocznej uległa trochę zmianie i już nudno nie było. Z kolei po mińskim krosie i Octoberfestowej sobocie nie wiedziałem czego mogę oczekiwać po swoim organiźmie. Zatem taki sprawdzian możliwości ,bez parcia. Sama impreza naprawdę jest godna polecenia. Nic tylko rejestrować się i startować na rowerze lub pobiegać ,a dla twardzieli , jedno i drugie , a wszystko za free. Tu ukłon w stronę Pana wójta, Pana Pawła. Mieć takiego wójta ,to jest to. Czyli w pierwszej kolejności na wytyczonej trasie jechali rowerzyści pokonując dwie pętle , a następnie juz na jednej pętli scigali sie biegacze. No i w tej grupie ja. Dotarcie na miejsce było bezproblemowe, jak i nawet znalezienie miejsca , parkingowego ,pomimo tego ,że rowerzyści jednak zwalili wcześniej. Mimo ,że zaniedbałem wcześniejszą rejestrację dokładnie do tago biegu nie było problemu w biurze zawodów i po trzech minutach miałem numerek . Na miejscu spotkałem ziomków , Kazika, Kamila i Grześka.
Rozgrzewkę miłem sobie darować , kurde takie lenistwo jakieś, ale Kazik ma w planie przyszłotygodniowy Maraton Warszawski i dwanaście kilometrów w dniu disiejszym zatem trochę przed startem ,czyli ze 3 km i po ze 2. Bo tak do końca nie wiedzieliśmy jaki dystans wyścigu przed nami . 7 czy 8, a finalnie okazało się ,że było 8,2km.
Start planowany był na 12:15 jednak z tym ,że z trasy nie zjechali jeszcze rowerzyści trochę sie przesunął, jednak bez zbytecznego ociągania został puszczony, bo zaczęły madciągać czarne chmury. Jakiegoś specjalnego pomysłu na taktykę w tym biegu nie miałem. Po prostu zaliczyć. Jednak po starcie ,kiedy to kolega Kamil , trochę zablokowany na początku nie mógł się rozszaleć ze swoją początkową prędkością, ja postanowiłem trzymać się kolegi Grzęśka.
Pomyślałem trzymać się gościa i już. Przed nami na chwilę obecną był jeden zielony ( kolor koszulki) zawodnik z mocnego teamu z Płońska. W rejonie około czwartego kilometra poczułem się trochę zmarnowany i separacja do Grzegorza zwiększyła się.
Jednocześnie on łyknął zielonego, którego ja wziąłem z kolei na cel. No i udało się doszedłem gościa . Przez pewien czas ciągnąłem się za nim,jednak poczułem ,że tempo trochę spada zatem wskoczyłem przed niego i mówię mu ,że gonimy tego białego, ja wiedziałem ,że to Grzesik. No i doginam, jednocześnie pytam gościa z tyłu,czy tempo jest ok, on jednak trochę został, ale ja ciągnę swoje. Albo gonimy, albo nie gonimy? W pewnym momencie jest ostry podbieg. Okazuje się ,że ostatni. Na szczycie taśmami zaznaczona jest ścieżka biegu. Spinam się , na szczycie rzucam okiem przed siebie i nie widzę Grześka, a przede mną zbieg z górki w lesie i długa prosta asfaltowa, no i konsternacja , bo coś jest nie tak . Oglądam się w lewo i widzę leci Grzesiek. Jak nic zgubił trasę. Lekko zwalniam i pozwalam się dogonić . Dowiaduję się co zaszło, i z kolei naświetlam mój plan na końcówkę, bo do końca było kilometr z hakiem. Przed nami prosta na trochę odpoczynku, a za zakrętem w lewo przyśpieszamy, a Grzesiek ma się mnie trzymać, bo było zagrożenie od zielonego. Po osiągnięciu zakrętu oglądam się , zwykle tego nie czynię , bo zawsze biegam na możliwości mojego organizmu i już, ale sytuacja była współpracująca i widzę ,że zielony jest góra 10 m za nami.
Trochę zdziwko, ale zgodnie z ustaleniami spinam się. Miałem czekać na Grześka, by finalnie wbiec za nim ,w końcu miał z 50 m przewagi, ale sytuacja uległa dynamicznej zmianie i teraz pomyślałem, żeby nie dać się zielonemu. I po prostu ciąłem do mety w miarę aktualnych możliwości. Nie oglądając się więcej , a wpatrując się w czarną postać kolegi Ignatowicza gnałem do mety i nie dałem dogonić się zielonemu.
Kolega Grzegorz na finiszu minimalnie jednak mu uległ. Mogło to być następstwem pt. rozterki zagubionego. Sam na końcówce to miałem , i nie tylko ja ,jak się okazało, na wczorajszym wyścigu w Mińsku. Gość ,którego goniłem podobno tak sie zamotał ,że po 9 km zszedł z trasy. A mógł poczekać i byśmy jakoś dolecieli. Chciał być przede mną, to by był. Zawsze można się dogadać. Nawet w biegu. Jak mówi stare chińskie przysłowie : Nic na siłę , wczystko młotkiem . ;). Wracając do Wieliszewa finalnie byłem siódmy i 32 z dużym hakiem.
Miało być byle jak ,a zastrzyk adrenaliny wyszedł z górnej półki. Nie ma co gnić w chacie, warto przewietrzyć gacie. Czy to chińskie przysłowie ? Chyba nie ! Ale jakaś ciekawa prawda w nim jest ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz