Po tej porannej eskapadzie pozostało tylko się podregenerować na jutro. Jutro przyszło nieoczekiwanie szybko z rześką słoneczną pogodą, co choć to rokowało pozytywnie. Start miał nastąpić o godzinie 10 z ulicy Królewskiej, a nieopodal, jakieś pól kilometra zlokalizowana była meta na ul. Moliera, a wszystko to przy placu Piłsudskiego.
Trasa jawiła się dość prostą i przyjazną poza dwoma podbiegami na Jana Pawła około 2 kilometr i na Wenedów 18 kilometr W listach pacemarkerów jawił się kolega na 1:20 znany mi Artur, jednak faktycznie go nie było.
A liczyłem trochę na jego pomoc, jednak jak się okazało to ja stałem się pomocny dla mojej biegowej koleżanki Ewy , która postanowiła biec ze mną. Pierwszy kilometr był zdecydowanie uważaniem , by gdzieś nie zawadzić. Ale taki urok takiej masówki. Na drugim trochę się przerzedziło, a i aleje stały się szerszymi zatem można było wyczuć dyspozycję dnia. No i za specjalnie jej nie wyczułem. Biegnąca ze mną koleżanka wyposażona w chronometr znacznie przewyższający klasą mój sygnalizowała mi ,że chyba trochę za wolno. Ja natomiast sprowadzałem ją w zapędach, że to dopiero początek i za wcześnie na szarżę , ale widziałem ,że jej dyspozycja znacznie odbiega od mojej na jej korzyść. Mogę stwierdzić , że pomęczyła się mną do około 8 kilometra i zdecydowanie jej tempo stało się mocniejsze od mojego tak , że po pewnym czasie nawet pleców koleżanki nie widziałem. Trochę żałowałem , ale jak nie było potencjału to się leciało pomału. Nawet nie kontrolowałem na swoim chronoarchaiku międzyczasów, bo wiedziałem ,że dzisiaj nie ma parcia. Podbieg na 18 kilometrze dał się jednak odczuć boleśnie. Bolesność polegała na tym ,że śmignęło mnie kilku zawodników po wyjściu na górę. Żeby tego było mało na Bonifraterskiej, czy może Miodowej na dokładkę jest kostka, ale nie z tych gładkich niestety. Nie miłosiernie destabilizowała ta nawierzchnia moją postawę .
Po wszystkim gadając z chłopakami usłyszałem podobną opinię, co mnie trochę podbudowało, bo myślałem ,że tak drastycznie osłabłem. Ostatnie odcinki próbowałem pocisnąć , ale jeszcze raz przekonałem się , że to nie ten dzień. Meta była poniekąd zbawiennym miejscem. Tuż za linią zabawiłem dłuższą chwilę rozmawiając z fotografem z fundacji, z której miałem koszulkę na ten bieg. W ten sposób doczekałem się kolegi Kazimierza, z którym to i jego córką przybyłem na to ściganie.
Córka też biegła , ale zdecydowanie w dalszej stawce , bo powyżej 2 godzin. Zatem jak przebraliśmy się postanowiliśmy poobserwować ostatni odcinek trasy licząc ,że ją wypatrzymy. Wtedy postanowiłem sprawdzić w telefonie wyniki z biegu. Oczywiście czas z grubsza widziałem na wyświetlaczy , ale lokata i kategoria . Ku mojemu zaskoczeniu okazało się ,że z tym dość cienkim w mojej ocenie wynikiem , bo 1:20,08 w M-50 byłem trzeci , a że tylko parę minut brakowało do 12.30 do dekoracji postanowiłem odszukać sceny z podium i nieźle się zakręciłem, bo zabudowane ulice namiotami , balonami ,reklamami zmieniły jednak oblicze, a ja tu poza tym bywam naprawdę okazjonalnie to trochę połaziłem, ale udało się . Był nawet mały poślizg czasowy, zatem wszystko na spokojnie. Jak się następnie okazało dekoracja odbywała się kompleksowo tzn. panie i panowie z danej kategorii razem. Wygrał mój rywal z Wiązownej zdecydowanie, a jeszcze za nim znalazł się jeden kolega biegacz i z zaskoczenia ja. Było podium uznanie i chwała oraz po małym pucharku dla każdego i koniec radości . Tak można to podsumować. Na szczęście w open coś się dostało zwycięzcom lepiej. W kategoriach jest symbolicznie. W tym wymiarze organizacyjnym wielkich imprez, też dogoniliśmy zachodnią masówkę, domniemam, bo przyjemności nagradzania za granicą nie doświadczałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz