W swoich długoterminowych planach startowych raczej nie
myślałem o tej imprezie ,tym bardziej , że kilka krotnie biegałem już po
Warszawie krótko ujmując. Z jednej strony powtarzalność trasy, miejsca startu
,biura itd. ma swoje zalety, ale staje się to nudne. Bo czy to Orlen , czy
Fundacja, robi imprezę, to odbywa się wokoło nowego stadionu . Jednak pożar na
moście spowodował , że trasa musiała diametralnie ulec zmianie, łącznie z
miejscem startu i mety. Wszystko działo się po lewej stronie Wisły. Prawobrzeżni
kierowcy mogli być w tym dniu szczęśliwi ,o ile nie planowali pokonywać
rzeki. Pierwsza gwiazdka o starcie
zaświtała mi po półmaratonie w Wiązownej, gdzie całkiem sprawnie mi poszło i
drugie miejsce w kategorii wiekowej dodatkowo motywowało. Zmiana trasy też mi
podeszła. Dodatkowo liczyłem na pewną konfrontację z moim rywalem z Wiązownej
,którego cały czas oglądałem plecy podczas tego wyścigu. Jednak śledząc jego
poczynania na mistrzostwach weteranów w Toruniu tydzień przed Warszawą, wiele
sobie nie obiecywałem, a powtórzenie wyniku z Wiązownej , by mnie
satysfakcjonowało. Zatem pod takim wpływem w ostatnim terminie rejestracji
zgłosiłem swój udział. Imprezy teraz stają się wielkie i pakiet startowy trzeba
odbierać wcześniej z ostatnim terminem dzień przed. Biuro mieściło się na
stadionie. Stadion jest w sąsiedztwie Parku Skaryszewskiego, gdzie co sobota
odbywa się bieg na 5 kilometrów w ramach Parkrun, to postanowiłem na spokojnie
zaliczyć go. Bieg o 9.00, a biuro czynne od 10.00, czyli w sam raz. W ubiegłym
roku zresztą sytuacja była podobna. Na Parkrunie zmieściłem się w dziesiątce z
czasem 20:29 na ostatniej prostej pokonując Anglika z mojej kategorii wiekowej,
co wynikało z wyników. Jedna trzecia obsady tego biegu to byli właśnie goście z
wysp. Grubo ponad trzydzieści osób. Zapewne na drugi dzień, tak jak i ja
pobiegną półmaraton. Odbierając pakiet nie omieszkałem zwiedzić targi sprzętowe
i cyknąć sobie kilka fotek, a to chodziarzem oferującym sok z buraka, a to
sympatycznymi hostessami od żywienia fit, a przy okazji zgłoszenia udziału w
jakiś konkursach między innymi z tym związanych.
Po tej porannej eskapadzie
pozostało tylko się podregenerować na jutro. Jutro przyszło nieoczekiwanie
szybko z rześką słoneczną pogodą, co choć to rokowało pozytywnie. Start miał
nastąpić o godzinie 10 z ulicy Królewskiej, a nieopodal, jakieś pól kilometra
zlokalizowana była meta na ul. Moliera, a wszystko to przy placu Piłsudskiego.
Trasa jawiła się dość prostą i przyjazną poza dwoma podbiegami na Jana Pawła
około 2 kilometr i na Wenedów 18 kilometr W listach pacemarkerów jawił się
kolega na 1:20 znany mi Artur, jednak faktycznie go nie było.
A liczyłem trochę na jego pomoc,
jednak jak się okazało to ja stałem się pomocny dla mojej biegowej koleżanki Ewy ,
która postanowiła biec ze mną. Pierwszy kilometr był zdecydowanie uważaniem ,
by gdzieś nie zawadzić. Ale taki urok takiej masówki. Na drugim trochę się
przerzedziło, a i aleje stały się szerszymi zatem można było wyczuć dyspozycję
dnia. No i za specjalnie jej nie wyczułem. Biegnąca ze mną koleżanka wyposażona
w chronometr znacznie przewyższający klasą mój sygnalizowała mi ,że chyba
trochę za wolno. Ja natomiast sprowadzałem ją w zapędach, że to dopiero
początek i za wcześnie na szarżę , ale widziałem ,że jej dyspozycja znacznie
odbiega od mojej na jej korzyść. Mogę stwierdzić , że pomęczyła się mną do
około 8 kilometra i zdecydowanie jej tempo stało się mocniejsze od mojego tak ,
że po pewnym czasie nawet pleców koleżanki nie widziałem. Trochę żałowałem ,
ale jak nie było potencjału to się leciało pomału. Nawet nie kontrolowałem na
swoim chronoarchaiku międzyczasów, bo wiedziałem ,że dzisiaj nie ma parcia.
Podbieg na 18 kilometrze dał się jednak odczuć boleśnie. Bolesność polegała na
tym ,że śmignęło mnie kilku zawodników po wyjściu na górę. Żeby tego było mało
na Bonifraterskiej, czy może Miodowej na dokładkę jest kostka, ale nie z tych
gładkich niestety. Nie miłosiernie destabilizowała ta nawierzchnia moją postawę
.
Po wszystkim gadając z chłopakami usłyszałem podobną opinię, co mnie trochę
podbudowało, bo myślałem ,że tak drastycznie osłabłem. Ostatnie odcinki
próbowałem pocisnąć , ale jeszcze raz przekonałem się , że to nie ten dzień.
Meta była poniekąd zbawiennym miejscem. Tuż za linią zabawiłem dłuższą chwilę
rozmawiając z fotografem z fundacji, z której miałem koszulkę na ten bieg. W
ten sposób doczekałem się kolegi Kazimierza, z którym to i jego córką przybyłem
na to ściganie.
Córka też biegła , ale zdecydowanie w dalszej
stawce , bo powyżej 2 godzin. Zatem jak przebraliśmy się postanowiliśmy
poobserwować ostatni odcinek trasy licząc ,że ją wypatrzymy. Wtedy postanowiłem
sprawdzić w telefonie wyniki z biegu. Oczywiście czas z grubsza widziałem na
wyświetlaczy , ale lokata i kategoria . Ku mojemu zaskoczeniu okazało się ,że z
tym dość cienkim w mojej ocenie wynikiem , bo 1:20,08 w M-50 byłem trzeci , a
że tylko parę minut brakowało do 12.30 do dekoracji postanowiłem odszukać sceny
z podium i nieźle się zakręciłem, bo zabudowane ulice namiotami , balonami
,reklamami zmieniły jednak oblicze, a ja tu poza tym bywam naprawdę
okazjonalnie to trochę połaziłem, ale udało się . Był nawet mały poślizg
czasowy, zatem wszystko na spokojnie. Jak się następnie okazało dekoracja
odbywała się kompleksowo tzn. panie i panowie z danej kategorii razem. Wygrał mój
rywal z Wiązownej zdecydowanie, a jeszcze za nim znalazł się jeden kolega
biegacz i z zaskoczenia ja. Było podium uznanie i chwała oraz po małym pucharku
dla każdego i koniec radości . Tak można to podsumować. Na szczęście w open coś się dostało
zwycięzcom lepiej. W kategoriach jest symbolicznie. W tym wymiarze
organizacyjnym wielkich imprez, też dogoniliśmy zachodnią masówkę, domniemam, bo
przyjemności nagradzania za granicą nie doświadczałem.