Zaczęliśmy o 21.00. Najpierw spokojnie ,honorowo ,bez
szarpaniny. Jeszcze było coś widać, ale z każdą dosłownie chwilą bledło wraz z
nadciągającymi ciężkimi chmurami. A żeby tego było mało, dało się słyszeć grzmoty i widzieć wyładowania. Choć zapowiedzi prognostyczne właśnie takie
były. Poza tym moje złudzenia na słabą obsadę w tym biegu rychło się rozwiały, a jeszcze grubo przed startem zacząłem marzyć, by być choć w dziesiątce, jednak przegląd znajomych ścigaczy tego raczej nie gwarantował, a frekwencja jak na tę
ofertę i okoliczności też mogła szokować. Prawie 400 osób. No cóż, po starcie honorowym
szybko poszło na ostro. Początkowo uformowana czołówka ,jakieś 15 osób, biegła dość zachowawczo, by po trzecim zakręcie zdecydowanie się rozbujać i porozrywać. A rozrywkowo nie
było. Mokro ,ciemno i dziurawo. Lampy, gdzieś tam sporadycznie świeciły. Na newralgicznych
punktach z reguły zakrętach, strażacy wykorzystując sprzęt oświetleniowi
starali się nas" oświecić" , że po co nam to latanie nocne, ale z tego co
zauważyłem bez skutecznie, pomimo, że niejednokrotnie słup światła ,co jednym
pomagał ,drugim walił po oczach. Nie ma takiej światłości ,co by wszystkim
podpasowała, pomyślałem sobie biegnąc z Tomkiem Roszkowskim, dając sobie spokój
z gnającymi na czele i tymi za nimi. Walczyliśmy tak razem do trzeciego
kilometra na pewno. Potem lekko odbiłem od kolegi i to może na jego szczęście,
bo zbliżaliśmy się ,według mojej oceny, do połówki dystansu. Tu oprócz snopów
światła pełzających tu i tam, borykałem się z zakroplonymi okularami, a co za
tym idzie z jakąkolwiek widocznością . Naraz zakręt w prawo i szlaban .Okazuje
się ,że wjazd do parku. Szlaban wziąłem z pierwszej wygodnej mi strony, a w
parku czarno jak, wiemy gdzie . Na chwilę zdjąłem bryle w domyśle może będzie
lepiej. A gdzie tam? Ciemno to ciemno. Jak już miałem je w rękach, to
cośkolwiek przetarłem, uzyskując efekt raczej psychologicznej poprawy widoczności .
Dosłownie leciałem po taśmach znaczących trasę i myślałem z zazdrością o
Bogdanie Piątku ,który przed startem demonstrował mi swoją czołówkę, tym
bardziej ,że podobną mam w domu. Myśli leciały szybko, nie wiem jak ja , ale
rozwój akcji w parku był jeszcze szybszy. W prześwicie na główną drogę
majaczyły postaci przy stolikach chyba z napojami. Serdecznie dość mam na tę
chwilę wody zdążyłem pomyśleć, gdy do licha nie wiem co się stało, ale zaczynam
tracić równowagę w pędzie podążającym do przodu. Takie zjawisko potknięcia. Nic
tylko lecę na ryj. Jak to dobrze ,że szybkość myśli jest nie dościgniona, bo
oto co się działo w mojej łepetynie wtedy: jak nic leżę, symptomy ,że będzie
śledź. Czyli taki poślizg na płasko z poobdzieranymi łokciami i maską w
najlepszym przypadku, no i gramolenie się by dalej może pobiec. Ta wizja
przeraziła mnie, zatem prawie odruchowo, choć świadomie zastosowałem przewrót
przez prawy bark, co pozwoliło mi błyskawicznie znów znaleźć się w pozycji
biegowej. W pierwszych krokach po przewrotce odczuciowo sprawdziłem ,że
wszystko w porządku, no i nic tylko minąć wodopój i opuścić park. Dobiegając do
tego samego szlabanu, bo park pokonywaliśmy powiedzmy po kole, znów ten sam
dylemat. Prawo czy lewo. Jakoś poszło i jak jeszcze pamiętam coś poza tym , to że
opuszczając park dostrzegłem jak zapalają się zlokalizowane tam lampy. Limit
niespodziewanych przeciwności na ten bieg ,pomyślałem ,że chyba się wyczerpał .
Za szlabanem wpadłem na tę samą drogę ,którą do niego trafiłem. Tu była mijanka
na tzw. agrafce. Kolega z Bobrów biegnący do parku krzyknął do mnie , że jestem
dziesiąty. No nieźle, prawie jak w szacunkach. Dość sporą odległość przed sobą
dostrzegałem dwóch zawodników. Starałem się nie tracić ich z pola widzenia ,na
co pozwalała przestrzeń, powiedzmy jaśniejsza nad ulicami, choć noc się w końcu
stawała. Separacja między mną ,a tymi dwoma jakby ulegała redukcji, a że zacząłem
rozpoznawać w jednym z nich Hubercika, to zmobilizowało mnie tym bardziej i to, że z nim niewiele przegrałem w Białymstoku w półmaratonie. Tam nie dogoniłem
go. Tu mogło być inaczej. No i było. Na około półtorej kilometra przed metą dołączyłem do tej
dwójki. Postanowiłem trochę wyluzować i zrobić rozpoznanie przed atakiem, który
tak czy owak miałem w planie. Postawiłem na dugi finisz wiedząc z autopsji , że
bujanie się do ostatniej chwili z młodziakami może skończyć się na moją
niekorzyść. Po zejściu z asfaltu ,był jeszcze nieutwardzony odcinek z
powybijanymi muldkami, gdzie byłem jeszcze ciśnięty przez Hubercika, ale jak
już wyszliśmy na asfalt wiedziałem ,że to już będzie końcówka dlatego starałem
się trzymać , a nawet podkręcać tempo. Brama stadionu była coraz bliżej , i
jest zakręt w nią w lewo i tylko setka do mety i udało się. Gonitwa z ucieczką
zakończona powodzeniem. To działa budująco. Za moment na metę wpada i Tomek ,z
którym biegłem początek wyścigu. Powiedział mi, bo widział mój
upadek, że po nim zrezygnuję z kontynuacji i jednak był zaskoczony . Ja powiedziałem mu,z kolei , że obecność jego ,za mną z tyłu zadziałała mobilizująco, no i się udało. Jak się okazało finalnie nasza drużyna
KB-rebus.pl była trzecim zespołem w rywalizacji drużynowej. My czuliśmy się
jednak jak pierwsi ,gdyż w przeciwieństwie do tych ekip, co były przed nami, tylko u
nas punktowała pani, a konkretnie Patrycja Bereznowska, trzecia wśród pań. Ja
byłem siódmy, a kolega z klubu Wojtek Pacaj dziesiąty. W naszym składzie
wspierała nas jeszcze Beata Moćko. Wyścig pomimo, debiutu organizacyjnego,
będziemy mile wspominać nie tylko z powodu uzyskanych lokat, ale również za atmosferę.
Tu jeszcze przed .
Podjum w kategorii.
Tu też przed i kolega 245 ,przezorny z czołówką.
PS. Chcąc mieć jasność sytuacji, co było przyczyną mojego
potknięcia, udając się w sobotę na Parkrun
, zahaczyłem o ten park celem dokonania wizji lokalnej. Jak sądzę znalazłem to
,na co nastąpnąłem w
trakcie tego wyścigu. Po ciemku w parku nie było mowy o monitorowaniu podłoża i
takie nastąpnięcie spowodowało zachwianie równowagi , bo mięśnie nie były
przygotowane na wcześniejszy kontakt stopy z podłożem ,co w tym przypadku
wystąpiło, ze wszystkimi dalszymi konsekwencjami w postaci kontrolowanego
upadku, ale podłoża już nie. Porady Krzysztofa Kondratowicza ,prekursora
polskiego ju-jutsu, choć się bardzo nie zaawansowałem , nie poszły na marne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz