niedziela, 6 lipca 2014

A mogło skończyć się na połówce, bo to Nocny Marek 28.06.2014.

     
          Zaczęliśmy o 21.00. Najpierw spokojnie ,honorowo ,bez szarpaniny. Jeszcze było coś widać, ale z każdą dosłownie chwilą bledło wraz z nadciągającymi ciężkimi chmurami. A żeby tego było mało, dało się słyszeć  grzmoty i widzieć wyładowania.  Choć zapowiedzi prognostyczne właśnie takie były. Poza tym moje złudzenia na słabą obsadę w tym biegu rychło się rozwiały, a jeszcze grubo przed startem zacząłem marzyć, by być choć w dziesiątce, jednak przegląd znajomych ścigaczy tego raczej nie gwarantował, a frekwencja jak na tę ofertę i okoliczności też mogła szokować. Prawie 400 osób. No cóż, po starcie honorowym szybko poszło na ostro. Początkowo uformowana czołówka ,jakieś 15 osób, biegła dość zachowawczo, by po trzecim zakręcie zdecydowanie się rozbujać i  porozrywać. A rozrywkowo nie było. Mokro ,ciemno i dziurawo. Lampy, gdzieś tam sporadycznie świeciły. Na newralgicznych punktach z reguły zakrętach, strażacy wykorzystując sprzęt oświetleniowi starali się nas" oświecić" , że po co nam to latanie nocne, ale z tego co zauważyłem bez skutecznie, pomimo, że niejednokrotnie słup światła ,co jednym pomagał ,drugim walił po oczach. Nie ma takiej światłości ,co by wszystkim podpasowała, pomyślałem sobie biegnąc z Tomkiem Roszkowskim, dając sobie spokój z gnającymi na czele i tymi za nimi. Walczyliśmy tak razem do trzeciego kilometra na pewno. Potem lekko odbiłem od kolegi i to może na jego szczęście, bo zbliżaliśmy się ,według mojej oceny, do połówki dystansu. Tu oprócz snopów światła pełzających tu i tam, borykałem się z zakroplonymi okularami, a co za tym idzie z jakąkolwiek widocznością . Naraz zakręt w prawo i szlaban .Okazuje się ,że wjazd do parku. Szlaban wziąłem z pierwszej wygodnej mi strony, a w parku czarno jak, wiemy gdzie . Na chwilę zdjąłem bryle w domyśle może będzie lepiej. A gdzie tam? Ciemno to ciemno. Jak już miałem je w rękach, to cośkolwiek przetarłem, uzyskując efekt raczej psychologicznej poprawy widoczności . Dosłownie leciałem po taśmach znaczących trasę i myślałem z zazdrością o Bogdanie Piątku ,który przed startem demonstrował mi swoją czołówkę, tym bardziej ,że podobną mam w domu. Myśli leciały szybko, nie wiem jak ja , ale rozwój akcji w parku był jeszcze szybszy. W prześwicie na główną drogę majaczyły postaci przy stolikach chyba z napojami. Serdecznie dość mam na tę chwilę wody zdążyłem pomyśleć, gdy do licha nie wiem co się stało, ale zaczynam tracić równowagę w pędzie podążającym do przodu. Takie zjawisko potknięcia. Nic tylko lecę na ryj. Jak to dobrze ,że szybkość myśli jest nie dościgniona, bo oto co się działo w mojej łepetynie wtedy: jak nic leżę, symptomy ,że będzie śledź. Czyli taki poślizg na płasko z poobdzieranymi łokciami i maską w najlepszym przypadku, no i gramolenie się by dalej może pobiec. Ta wizja przeraziła mnie, zatem prawie odruchowo, choć świadomie zastosowałem przewrót przez prawy bark, co pozwoliło mi błyskawicznie znów znaleźć się w pozycji biegowej. W pierwszych krokach po przewrotce odczuciowo sprawdziłem ,że wszystko w porządku, no i nic tylko minąć wodopój i opuścić park. Dobiegając do tego samego szlabanu, bo park pokonywaliśmy powiedzmy po kole, znów ten sam dylemat. Prawo czy lewo. Jakoś poszło i jak jeszcze pamiętam coś poza tym , to że opuszczając park dostrzegłem jak zapalają się zlokalizowane tam lampy. Limit niespodziewanych przeciwności na ten bieg ,pomyślałem ,że chyba się wyczerpał . Za szlabanem wpadłem na tę samą drogę ,którą do niego trafiłem. Tu była mijanka na tzw. agrafce. Kolega z Bobrów biegnący do parku krzyknął do mnie , że jestem dziesiąty. No nieźle, prawie jak w szacunkach. Dość sporą odległość przed sobą dostrzegałem dwóch zawodników. Starałem się nie tracić ich z pola widzenia ,na co pozwalała przestrzeń, powiedzmy jaśniejsza nad ulicami, choć noc się w końcu stawała. Separacja między mną ,a tymi dwoma jakby ulegała redukcji, a że zacząłem rozpoznawać w jednym z nich Hubercika, to zmobilizowało mnie tym bardziej i to, że z nim niewiele przegrałem w Białymstoku w półmaratonie. Tam nie dogoniłem go. Tu mogło być inaczej. No i było. Na około półtorej kilometra przed metą dołączyłem do tej dwójki. Postanowiłem trochę wyluzować i zrobić rozpoznanie przed atakiem, który tak czy owak miałem w planie. Postawiłem na dugi finisz wiedząc z autopsji , że bujanie się do ostatniej chwili z młodziakami może skończyć się na moją niekorzyść. Po zejściu z asfaltu ,był jeszcze nieutwardzony odcinek z powybijanymi muldkami, gdzie byłem jeszcze ciśnięty przez Hubercika, ale jak już wyszliśmy na asfalt wiedziałem ,że to już będzie końcówka dlatego starałem się trzymać , a nawet podkręcać tempo. Brama stadionu była coraz  bliżej , i jest zakręt w nią w lewo i tylko setka do mety i udało się. Gonitwa z ucieczką zakończona powodzeniem. To działa budująco. Za moment na metę wpada i Tomek ,z którym biegłem początek wyścigu. Powiedział mi, bo widział mój upadek, że po nim zrezygnuję z kontynuacji i jednak był zaskoczony . Ja powiedziałem mu,z kolei , że obecność jego ,za mną z tyłu zadziałała mobilizująco, no i się udało. Jak się okazało finalnie nasza drużyna KB-rebus.pl była trzecim zespołem w rywalizacji drużynowej. My czuliśmy się jednak jak pierwsi ,gdyż w przeciwieństwie do tych ekip, co były przed nami, tylko u nas punktowała pani, a konkretnie Patrycja Bereznowska, trzecia wśród pań. Ja byłem siódmy, a kolega z klubu Wojtek Pacaj dziesiąty. W naszym składzie wspierała nas jeszcze Beata Moćko. Wyścig pomimo, debiutu organizacyjnego, będziemy mile wspominać nie tylko z powodu uzyskanych lokat, ale również za atmosferę.

Tu jeszcze przed .
Podjum w kategorii.
Tu też przed i kolega 245 ,przezorny z czołówką.

          PS. Chcąc mieć jasność sytuacji, co było przyczyną mojego potknięcia, udając się w sobotę na   Parkrun , zahaczyłem o ten park celem dokonania wizji lokalnej. Jak sądzę znalazłem to ,na co     nastąpnąłem w trakcie tego wyścigu. Po ciemku w parku nie było mowy o monitorowaniu podłoża i takie nastąpnięcie spowodowało zachwianie równowagi , bo mięśnie nie były przygotowane na wcześniejszy kontakt stopy z podłożem ,co w tym przypadku wystąpiło, ze wszystkimi dalszymi konsekwencjami w postaci kontrolowanego upadku, ale podłoża już nie. Porady Krzysztofa Kondratowicza ,prekursora polskiego ju-jutsu, choć się bardzo nie zaawansowałem , nie poszły na marne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz